Dzisiaj jest piątek 26 kwietnia 2024 r. imieniny Marii, Marzeny, Ryszarda
Spis treści
Z Gminy | Z urzędów | Z terenu
Gimnazjaliści już po egzaminach
Gabaraty wyjechały, pozostały żółte worki...
Prawda obroni się sama - rozmowa z radnym W. Szelenbaumem
Witaj majowa jutrzenko - o święcie 3 Maja w Borzęcinie
Z przyrodą na ty - Dzień Ziemi w Koczargach
Z sesji Rady Gminy
Nasi w Watykanie i... - Ks. Prałat zorganizował pielgrzymkę
Marta jest już w domu. - Ta historia dzieje się obok nas
Pierwsza Komunia Święta
Co słychać?
Zmiana taryfy za wodę
Temat miesiąca
Święto szkoły
Listy do redakcji
listy
Sport
"Złotka" z Babic
Do pobrania
gazeta w wersji pdf
Kontakt

 

Adres redakcji:
05-082 Stare Babice, ul. Rynek 32,
tel. 22 722-92-08, 604-881-527

Redaktor naczelny:
Marcin Łada,
Sekretarz redakcji:
Karolina Gwarek
e-mail: redakcja.babice@gmail.com

Wydawca:
Gminna Biblioteka Publiczna
w Starych Babicach,
05-082 Stare Babice; ul. Polna 40
tel. 22 722 92 77
e-mail: bibbab@interia.pl

NUMER KONTA WYDAWCY:
WBS o/Stare Babice
37 8015 0004 3015 0734 2030 0001


Zapraszamy do ogłaszania się na łamach Gazety Babickiej
Wszystkie uzyskane środki z reklam wspomagają budżet Gminnej Biblioteki i są wykorzystywane do uzupełniania księgozbioru i audiobooków.

 

 

Gazeta Babicka 05/2004
Gdy zadzwoniłam do furtki podbiegła do mnie kilkuletnia dziewczynka, bez słowa wzięła za rękę i poprowadziła w kierunku domu. Marta M. ze Starych Babie kilka miesięcy temu stała się znana w całej Polsce. Wtedy bowiem media prześcigały się w informowaniu o jej losie, w oskarżeniach pod adresem rodziców, którzy mieli się nad nią znęcać. Rodzice zostali aresztowani, Marta trafiła do szpitala i sprawa przycichła. Jak się okazało, nie wszystkie podawane przez media informacje były prawdziwe, pisaliśmy o tym w nr 11/2003 GB.

Marta przestała być obiektem zainteresowania, ale nadal potrzebowała pomocy. Na szczęście jej losem zainteresowało się wiele osób. To dzięki nim udało się dziewczynkę zabrać ze szpitala i przywrócić rodzinie. Obserwowaliśmy tę walkę, w którą obok wielu autorytetów świata polityki i kultury, zaangażowała się również Z-ca wójta Jolanta Stępniak.
Teraz Marta większość dnia spędza na zajęciach w Warszawie i w Bliznem Jasińskiego, później jest w domu. Gdy ją odwiedziliśmy kilka dni temu, Marta wesoło przywitała nas przy furtce i przez dłuższą chwilę nie odstępowała na krok. Jej rodzice żartowali, że staliśmy się przyjaciółmi rodziny, gdyż Marta nas zaakceptowała. Chociaż dziewczynka nie mówi, jednak zauważyliśmy, że szuka kontaktu z ludźmi. Niestety, rozsadza ją także energia i już po chwili wybrała zabawę z pieskiem na podwórku.

Mówią jej oczy

- Doskonale znamy naszą Martusię, nie mówi, ale mówią jej oczy - powiedziała mama dziewczynki - Małgorzata M. - Doskonale ją rozumiemy, każdy jej uśmiech, grymas twarzy rozpoznajemy natychmiast. Wiemy, co się z nią dzieje, co za chwilę zrobi. Jest bardzo ruchliwa, ciekawa wszystkiego, nie potrafi jednak przewidzieć konsekwencji swych działań, ale od tego jesteśmy my dorośli, by nad nią czuwać i za nią myśleć.
Dzień naszych odwiedzin był drugim dniem pobytu Marty na zajęciach w Ośrodku Rehabilitacyjno - Edukacyjno - Wychowawczym w Warszawie, gdzie jest objęta kompleksową opieką. Koszt dowożenia Marty ponosi Urząd Gminy. Miejsce czekało na nią od grudnia ub.r., jednak co chwila zmieniał się termin rozpoczęcia jej zajęć, gdyż sąd zmieniał swe decyzje, zwlekał z wydaniem ostatecznego orzeczenia. W tym czasie dziecko przebywało w szpitalu.
Przed zajęciami w Warszawie Marta przebywała kilkanaście dni w domu. Monika Chrzanowska, dyr. ośrodka zdecydowała, że Marta potrzebuje przede wszystkim nawiązać kontakt z rodziną i odpocząć od szpitala.

Nie mam oczekiwań, tylko nadzieję

Rozmawialiśmy z psychologiem, który zadał mi m.in. pytanie - czego ja oczekuję od dziecka? - mówi ojciec Marty. W tym momencie wiedziałem, że nie mamy o czym rozmawiać. Ja nie mam przecież żadnych oczekiwań, mam tylko nadzieję.
- Wierzymy w to, że Martę uda się zrehabilitować - dodaje pani Małgorzata. - Może to dziwnie zabrzmi, ale my nadal nie wierzymy, że ona jest chora.
Dziewczynka chodzi na zajęcia do Ośrodka Rehabilitacyjno - Terapeutycznego w Bliznem Jasińskiego. Przebywa tam pod opieką logopedy, psychologa, ma muzykoterapię i wkrótce hipoterapię. Rodzice przyznają, że Marta jest szczęśliwa na zajęciach, nie chce z nich wychodzić, raz przyjechała nawet w czyichś kapciach.
Sąd wycofuje się z własnych decyzji?

Dziecko jest obecnie pod opieką specjalistów, po zajęciach wraca do rodziców i braci, z którymi jest bardzo związane emocjonalnie. Nie wiadomo jednak, jak potoczyłyby się losy Marty, gdyby nie determinacja kilku osób, które walczyły o przywrócenie dziecka rodzinie i umożliwienie właściwego leczenia. Wśród nich byli m.in. rzecznik praw dziecka, przewodnicząca sejmowej komisji sprawiedliwości i obrony praw człowieka, pracownicy Powiatowego Centrum Pomocy Rodzinie, senator Łopatkowa z fundacji "Dziecko", pełnomocnicy państwa M. i z-ca wójta. Ludzie ci spotykali się wielokrotnie i dyskutowali, co zrobić, by pomóc Marcie wrócić ze szpitala do rodziny, a nie do domu opieki społecznej. A sprawa nie była łatwa, gdyż sąd wydawał się być najmniej zainteresowany dobrem dziecka.
Często zdarzało się, że wycofywał się z własnych decyzji, m.in. w ustnej rozmowie sędzia i kurator zgodzili się na udzielenie Marcie urlopu na czas świąt Bożego Narodzenia, by później zapomnieć o sprawie. Zakłócony był również przepływ informacji zwrotnych od sądu do np. wnioskującego w sprawie zabrania Marty ze szpitala PCPR. Trudności w kontaktach z sądem miało też Biuro Rzecznika Praw Dziecka, któremu ustawowo przysługuje prawo do uzyskania wymaganych informacji. Pracownicy Biura nie mieli wglądu do dokumentów, nie uzyskiwali odpowiedzi na zapytania, udzielano im niepełnych informacji. Wszystkie zaangażowane strony zgodnie wnioskowały o przywrócenie Marty rodzicom i umiesz- czenie jej w ośrodku półotwartym. W tym czasie Małgorzata M. w uzgodnieniu z PCPR nawiązała kontakt z Poradnią Pedagogiczno - Psychologiczną w Bliznem Jasińskiego. Zobowiązała się też do stałej współpracy z Centrum i GOPS w St. Babicach w celu zapewnienia Marcie właściwej opieki i stymulacji rozwoju.

Pomogły nam Władze Gminy

- Gdy tylko poznałam Panią z-cę Wójta, wiedziałam, że ta kobieta chce nam pomóc. Podczas pierwszej naszej rozmowy intuicyjnie jej zaufałam.
I nie zawiodłam się. Dzięki niej urosły mi skrzydła, odzyskałam nadzieję, byłam pewna, że zrobi wszystko co będzie mogła, nie odwróci się i nie wycofa, jak to zrobiło wiele innych osób. Dzięki jej zaangażowaniu i wytrwałości udało nam się wyciągnąć Martę ze szpitala. Mogłam do niej pójść z każdym problemem i porozmawiać. I tak jest również dzisiaj. To więcej niż jakakolwiek pomoc finansowa.
Dzięki łańcuszkowi takich ludzi jak Pani Jolanta Stępniak pozostaliśmy rodziną. Nie jesteśmy już zdani wyłącznie na siebie.

Czy mogę myć własne dziecko?!

- Jaką córką jest Marta? -Jest wspaniałym dzieckiem - szybko odpowiada ojciec. - Brakuje mi trochę dawnej ufnej Marty, która często przytulała się do mnie.
Jeszcze jest zdystansowana, ale powoli dochodzi do siebie. Stała się bardziej uparta. Niestety w szpitalu często była sama. Gdy po wyjściu z aresztu odwiedzaliśmy Martę w szpitalu, nie mieliśmy pozwolenia, by zabrać ją na spacer chociaż poza oddział. Zmieniły się też nasze codzienne czynności. Marta, gdy chce siusiu, zawsze mnie woła, lubi gdy ktoś jest obok - może czuje się bezpieczniejsza.
Kiedyś to było normalne, że ją jak każdy ojciec rozbierałem, myłem, pomagałem się załatwić, ale teraz się boję, żeby ktoś nie oskarżył mnie o pedofilię. Gdy wieziono mnie skutego z Pruszkowa do Warszawy, usłyszałem w radio Zet, że ojciec z synem wykorzystywali seksualnie umysłowo chorą córkę. Nie skojarzyłem, że to miało być o mnie! Powiedziano wtedy "Martynka" - dziennikarze nawet nie znali imienia mojej córki...
Marta w szpitalu wyćwiczyła wiele nawyków, m.in. punktualnie o 19.00 przychodzi do łazienki, rozbiera się i czeka na kąpiel, nieważne, co wcześniej robiła. Jakby na potwierdzenie tych słów, dziewczynka przybiegła z podwórka, gdzie zostawiła koleżankę i do połowy rozebrana stanęła przed łazienką, wymownie domagając się kąpieli.

Przeżyliśmy horror nienawiści

- Czy pamięta Pani ten dzień, gdy zabrano dziecko? - To byta dla nas tragedia, najlepiej pamiętają to chtopcy, którzy byli przy tym, jak kurator i policja zabrali Martusię:
Tego dnia, gdy zabrano męża, panowaf spokój, chociaż telewizja nagłaśniała sprawę. Prawdziwe piekło rozpętało się na drugi dzień. Dziennikarze skakali przez płot, wchodzili na dach, czaili się przy plocie, żeby tylko zrobić zdjęcia. Moja matka wzywała policję, ale ta nie garnęła się, żeby przegonić intruzów. Gdy policja mnie zabierała, stwierdzono, że byłem agresywny - wspomina Marek M.- Jeden z policjantów ze mną rozmawiał, reszta stała z boku. Kazano mi zabrać dowód osobisty. Gdy zapytałem o co chodzi, usłyszałem "dowie się pan wszystkiego na komendzie". Policjanci obiecali, że powiedzą żonie kiedy wrócę. Okazało się, że nic nie powiedzieli. Chciałem się przebrać, bo byłem w roboczym ubraniu. Ale to nie znaczy, że wcześniej pracowałem. Raczej udawałem, że coś robię, bo nie nadawałem się zupełnie do roboty. Nie rozmawialiśmy w ogóle ze sobą, żona była w domu, ja poszedłem do warsztatu, bo tam był spokój. Pod eskortą poszedłem się przebrać. W tym czasie do domu wrócił Tomek. Przed furtką jeden z policjantów zakuł mnie w kajdany, a ręce przykrył mi swetrem, który miałem zarzucony na ramieniu. Chciał w ten sposób zaoszczędzić tego widoku dzieciom. Policjanci zachowywali się wobec mnie spokojnie. Na komendzie jeden powiedział do drugiego, że nie może odejść- "muszę go pilnować" . Na to drugi "to przykuj go do kaloryfera". Traktowali mnie przedmiotowo. Kazali mi coś podpisać, byłem tak zdenerwowany, że nawet nie wiedziałem, co podpisuję, pewnie bym podpisał nawet wyrok śmierci na siebie. Zostałem przewieziony do aresztu policyjnego na ul. Pirenejską. Nie mogę narzekać na traktowanie, jedynie gdy przyszły chłodniejsze noce, marzłem w ciemnej celi, gdzie żarówka ledwo co się żarzy.

Czy widziała się Pani z dziećmi?

Wbrew obietnicy policjanci nie pozwolili dzieciom do mnie podejść. Nawet gdy mnie wyprowadzano z budynku, a dzieci stały przy drzwiach to kazano im odejść. Policjanci zachowali się arogancko. Przed wyjazdem do Pruszkowa zdążyłam im tylko powiedzieć dwa zdania "jesteście braćmi i macie być razem, bez względu na to co będzie z nami" pomiętajcie, że "macie tatę i nie możecie o nim zapomnieć". Zobaczyłam je dopiero po trzech tygodniach, kiedy odwiedziły mnie w areszcie. Potem długo była cisza. Przed samym wyjściem dostałam w nagrodę za dobre sprawowanie o godzinę dłuższe widzenie. Otrzymywałam też korespondencję, dowiedziałam się jednak później, że nie wszystko do mnie dotarło. Dzięki tym listom nie załamałam się. Rodzina ocalała dzięki dzieciom, które nigdy się od nas nie odwróciły. Przebywałam w areszcie na Grochowie, na tzw. Kamczatce.

Napiętnowani...

Po powrocie z aresztu Markowi i Małgorzacie nie było łatwo.
- Trudno mi nawet nazwać zachowanie sąsiada, który zaczepił naszego syna i zapytał "a to już kryminaliści wyszli?", a jego dziecko powiedziało do Szymka "twoja matka to k" - wspomina Marek.- Jednak w naszym nieszczęściu nie zostaliśmy sami. Okazało się, że rodziny, z którymi utrzymywaliśmy kontakty przed aresztowaniem, nie odwróciły się od nas i dzieci. Można różnie oceniać nasze zachowanie, ale przecież dzieci nie są niczemu winne.
-Powoli dochodzę do siebie, co zauważyli nawet koledzy w pracy. Zawsze byłem wesołym człowiekiem, lubiłem dużo i głośno mówić. Po tych wszystkich przejściach zamknąłem się w sobie. Dobrze się czuję, gdy jestem w Warszawie, tam gdzie nikt mnie nie zna. W Babicach wstydzę się przechodzić przez podwórko, gdy jedzie autobus. Wydaje mi się, że wszyscy patrzą na mnie jak na zbrodniarza. Nie wiem, kiedy się z tym uporam. Nie chodzę też do sklepów. Przełamałem się żeby pójść do Ośrodka Zdrowia, to było poświęcenie dla Marty. - Ja robię często zakupy w sklepie "Zefirek" i chodzę tam z przyjemnością, tak samo jak kilka miesięcy wcześniej - dodała Małgorzata M.
Państwo M. przyznają, że nie było im łatwo w życiu. Małgorzata musiała iść do pracy, gdyż pensja Marka nie wystarczała na utrzymanie rodziny. Nie miała zatem zbyt wiele czasu, by zająć się domem i dziećmi. A poza tym ciągle prześladowały ich choroby.
- Nawet nie opowiadałem o sobie w pracy, bo koledzy mi nie wierzyli, że ciągle mamy jakieś problemy. Gdy mówiłem, że dziecko mam w szpitalu, pytali tylko -które? Najpierw ja byłem przez pół roku na zwolnieniu, jeszcze nie zdążyli zdjąć mi gipsu, a Mariusz trafił do szpitala z porażeniem rdzenia kręgowego. Był sparaliżowany i jeździł na wózku. Leżeliśmy w jednym szpitalu, na tym samym piętrze, ale w różnych skrzydłach. Wkrótce do szpitala trafił Szymon, który został napadnięty i pobity w Warszawie. Problemy ze zdrowiem miała też żona, jej ojciec przeszedł trzy operacje na raka płuc z przerzutami i wymagał ciągłej opieki. Wreszcie przestałem mówić o tym, bo się wstydziłem. Nie opowiadałem też o chorobie Marty.
Rodzice Marty wkrótce staną przed sądem. Prokuratura po siedmiu miesiącach śledztwa postawiła im zarzut znęcania się nad dzieckiem i pozbawienia go wolności. Grozi za to do 10 lat więzienia. Prokurator prawdopodobnie wystąpi o karę w zawieszeniu.

Aneta Kołaczyńska





ostatnia aktualizacja - 25.01.2014;    webmaster     Stronę od 20.06.2004 odwiedzono - razy